Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

To się nazywa przeczucie!

 

Od szarej kotki Lutki zaczęła się moja przygoda z kotami kalekimi. Potem to już poszło lawinowo i z czasem trudne adopcje w sumie przestały nimi być.
Przez lata na drodze Fundacji zjawiały się różne koty - skrzywdzone, połamane, wymagające leczenia, a co najważniejsze, szukające dobrego domu na resztę dni.
Najdziwniejsze jest to, że właśnie te kalekie bardzo szybko znajdują domy, grono wyjątkowych ludzi wciąż rośnie i powiem nieskromnie, że my - FKM - mamy w tym też swój ogromny udział.
Zawsze powtarzam, że dobra koordynacja działania między wolontariuszkami to podstawa naszego sukcesu. Jest nas już tyle, że nie ma pustych miejsc, jedna dziewczyna przejmuje obowiązki drugiej, szybko, fachowo, bez zamieszania czy poślizgów, to jest sprawnie pracująca machina i trybiki muszą prawidłowo funkcjonować.
Nie ma teraz innej drogi, zbyt mocno weszłyśmy w świadomość ludzi i miasta, jesteśmy rozpoznawalne, konsultujemy sprawy sporne czy też kłopotliwe czyli do pracy na rzecz zwierząt doszła praca dydaktyczna, merytoryczna i opiniotwórcza - nie mogłam nawet marzyć, żeby FKM zbierała takie piękne plony, ale skoro się sieje dobre ziarno, zbiór też jest nadzwyczajny! Takie życie!

Ta opowieść jest z cyklu dziwnych!
W Fundacji jest zachowana pewna procedura postępowania w przypadku znalezienia kota powypadkowego bądź takie, którego stan wskazuje na konieczność podjęcia leczenia. Zawsze wywiad przeprowadza Emilia bądź prezesowa Anna, a ostateczną zgodę wyraża szefowa.
Ludzie zgłaszają różne potrzeby, ich weryfikacja i decyzja jaka zostaje podjęta należy do dziewczyn, szefowa tylko nadzoruje i doradza.
Pewnego dnia Emilia narobiła rabanu! Dziewczyna znalazła kotkę, miłą, łagodną, ale zabrać jej nie może do domu, bo ma swoje dwa koty, szuka pomocy u nas. Standard! Co robić? Jak co - działać - odpowiadam.
A Emilia swoje: "ja jej nie przekonam, nie weźmie kotki, nawet na chwilkę".
Tak się ładnie złożyło, że akurat przejęłam obowiązki Anny, która poleciła na urlop, a ja za nią wydawałam sprzęt fundacyjny niezbędny do transportu, przetrzymywania i łapania kotów.
Zdecydowałam się z dziewczyną sama porozmawiać. Nie może być tak, że ludzie nam pokazują, gdzie i kiedy mamy być dobre. My i tak bierzemy na barki niekiedy zbyt duży ciężar  wpływający na nasze emocje. Ta praca nie spływa po nas bez szram.
Każda śmierć, każda sytuacja, gdy jedynym wyjściem, wręcz zabawieniem i skróceniem cierpienia kota jest eutanazja, kaleczy nas i nawet jeśli bardzo chcemy zapomnieć, szumią nam gdzieś w świadomości te kocie imiona, wracają w najmniej odpowiednich chwilach, bolą tak bardzo, że tratujemy je jak największe porażki! Że nie dałyśmy rady ocalić. Żadne logiczne argumenty nie przynoszą ukojenia.
Pamiętam jak epidemie, jakie nam się zdarzały, powalały na kolana nawet te najsilniejsze dziewczyny. Jak mi płakały: Szefowo, nie przyjmę więcej już kociaków, nie mam serca i żegnać... tylko dorosłe koty... Tak, ale... czy mamy nie próbować? Poddajemy się?
Zagryzały zęby, miotały się ze strachu, ale przyjmowały kolejne kociaki.
Godzinami trwały rozmowy przerażonych wolontariuszek: kocię siedzi, nie bawi się! Szefowa - zaczyna się epidemia!!! A ja trzymałam za rękę i tłumaczyłam - spokojnie, poczekajmy do jutra! Nic się nie wykluje! One czuwały do rana, a ja chodziłam po domu spędzając bezsenną noc, bałam się wiadomości, jaką przyniesie mi nowy dzień.
A kiedy się okazało, że alarm był fałszywy, wszyscy pomału wracali do normalnego życia. Na szczęście epidemie omijają nas szerokim łukiem od kilku lat!

Podczas rozmowy z dziewczyną, bardzo miłą zresztą i przejętą, usłyszałam, że kotka ma problem z ogonem i dziwnie chodzi, moja sugestia była taka, żeby zadzwonić po Straż Miejską, która przewiezie ją do całodobowej lecznicy w ramach programu na rzecz kotów bezdomnych prowadzonego przez Urząd Miasta. Zostaną tam wykonane wszelkie badania i zobaczymy jakie urazy przydarzyły się kici.
Rano dramat.
Niezwykle rzadko mi się zdarza, żebym sama łamała panujące zasady i komunikowała się w kocich sprawach w godzinach innych niż ustalone dla Fundacji. Tym razem jednak coś mnie męczyło, chodziłam niespokojna i nie wiem czemu - zadzwoniłam zapytać się o stan zdrowia kotki.
I zaniemówiłam! Kotka łagodna, super miziak, jednak po wypadku ma ciężki uraz urologiczny! Kompletnie nieadopcyjna. Taki jest werdykt lekarzy pierwszego kontaktu.
O godzinie 10 jest transport do schroniska i tam lekarze pomogą jej przejść za Tęczowy Most!
Jestem sztywna!
Coś mi szumi w myślach - pamiętasz w Wielki Piątek przyniosłaś do domu Lutkę, nikt jej życia też  nie rokował, a jednak! I też była szara...
Szybka narada z Magdą, burza mózgów: analizujemy za przeciw, procenty szansy i porażki, przypominamy sobie podobne przypadki, a czas nagli, niebawem 10...
Zapada decyzja! Dajemy kotce szanse! Do kogo ma trafić, do Izy czy Magdy - obie muszą mieć świadomość, że może dojść do tego czego się boimy, czyli eutanazji. Jednak obie dziewczyny biorą to brzemię na siebie!
Kotka Święta spędziła u Izy, a potem pojechała na leczenie do Zwierzętarni i zdarzył się cud. Lekarka Gosia podała lek o nazwie Miocholina. Organizm podjął swe funkcje i zaczął pracować! Kotka zaczęła grzecznie korzystać z kuwety, a nam się zrobiło lżej na sercu. Warto było ryzykować!!!
Warto wsłuchać się czasem w to, co szumi w naszej głowie! Zdarza się, że nawet przykre wspomnienia są szansą dla innych kotów. Nie bójmy się zatem ryzykować, zwłaszcza kiedy stawką jest życie!!!

Teraz czas pracuje dla nas!
Kotce nadajemy imię Nadzieja!
Ona łączy wszystkich wolontariuszy FKM!!!

 

Wpis: 7.04.2013