Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Taka sobie historyjka...


Są ludzie, którzy mają przez życie powierzoną misję. Ich temperament, charakter, styl życia i reakcja na codzienność są tak odmienne i odważne, że stają się wzorem dla innych. Nie mam na myśli wyuczonego zachowania mającego na celu kreowanie wizerunku. W moim przypadku jest to efekt wrodzonej spontaniczności, otwartości, wierności zasadom, które są dla mnie ważne. Nie ma w moim życiu podziału na  zachowanie związane  z byciem Szefową, przyjaciółką, matką czy żoną. Są sytuacje, w których moja  reakcja jest  zawsze taka sama i nie ma opcji, bym uległa presji czyjejś opinii bądź konwenansów, jeśli są sprzeczne z moimi odczuciami. Jestem wymagająca ale i przewidywalna, więc uważam, że każdy, przy odrobinie dobrych chęci, umie sobie ze mną współpracę poukładać.
 
Moja organizacja rośnie. Każdego dnia witamy nowe dziewczyny. Aktywne, oddane kotom i Fundacji.
Zaczynają nieśmiało, z  pewnym niedowierzaniem, że tak łatwo się tu działa, ale za moment wir już je wciąga i pędzą przez codzienność mieszając życie zawodowe z prywatnym i społecznym jak ich Szefowa.
Bardzo szybko orientują się w naszych priorytetach, z których najważniejszym jest sprawna, szybka, rzetelna komunikacja na wszelkich płaszczyznach, współdziałanie domów tymczasowych i koordynacja działań szczególnie tych, wymagających nakładów finansowych. 
 
Od zawsze jednym z najważniejszych działań  jest przejmowanie odpowiedzialności płatniczej za operacje ratujące życie kotom wolnożyjącym, którymi opiekują się karmiciele.
Historia, którą chcę opowiedzieć, swój początek ma trochę ponad rok temu, wtedy to Monika przyjęła zgłoszenie od opiekunów kociaka, który  doznał urazu łapki. Pan i pani bardzo przejęci i zatroskani prosili o wsparcie w leczeniu, bo niestety koszt operacji ich przeraził.
Kocurek był cierpiący, łapka ewidentnie kwalifikowała się do zabiegu i to bardzo skomplikowanego. Po konsultacji chirurgicznej w Przychodni Żyrafa i serii prześwietleń, poznaliśmy stopień doznanego urazu, a nasz naczelny chirurg kostny wyznaczył datę, kiedy zacznie łapkę naprawiać. Stawka była wysoka, bo walczyliśmy o łapkę, cały czas wisiało nad nami widmo amputacji. Przy okazji oczywiście delikwenta poddano kastracji. Opiekunowie, jak zwykle w  podobnych przypadkach, zostali zobligowani do systematycznych wizyt w lecznicy i bycia w stałym kontakcie z lekarzami prowadzącymi.    
Monika nie zgłaszała żadnych problemów, uznałam więc sprawę za załatwioną  pozytywnie.
Wojtek  łapkę uratował, ja zapłaciłam  rachunek opiewający na, bagatela, ponad tysiąc złotych i o interwencji zapomniałam, szczęśliwa, że  FKM jeszcze jedno kocię ocaliła.
 
Minął rok.
I znowu odezwał się interwencyjny telefon.
Pan i pani opiekujący się na działkach licznym stadem kotów, zgłosili prośbę do Fundacji, która już raz im pomogła i zapłaciła za operację łapki, którą jednak tak nieudolnie naprawił weterynarz, że kotu teraz drut na wylot wyszedł i zrobiła się straszna rana. Wdała infekcja, kot cierpi, państwo zaapelowali więc o pomoc, zrozumienie i dobre serce.
 
- Zaraz, zaraz Monika - bo to znowu  na nią trafiło zgłoszenie - Daj mi spokojnie pomyśleć, u nas nie zdarzają się podobne cuda - ostudziłam  emocje wolontariuszki - Pomyślmy chwilkę, skoro państwo opiekują się kotami na działkach nieopodal ulicy Tatrzańskiej, to znając rutynowe fundacyjne postępowanie, leczyli kota w Żyrafie - dedukuję - Nie podejrzewam ani Wojtka ani Magdy o brak rzeczowego przekazu, jak dalej należy z  kotem pooperacyjnym postępować. Tak więc trzeba ten zarzut wyjaśnić, bo jest zbyt poważny, państwo ewidentnie sugerują złą pracę lekarzy. Ty dopytaj inne wolontariuszki pracujące w kontakcie, może mają jakieś istotne dla sprawy informacje, znasz adres działek, nazwisko karmicieli i masz wiedzę o problemie oraz kojarzysz w przybliżeniu czas przeprowadzanej interwencji, ja się zajmę rozmową z lecznicą.
 
Magda bardzo szybko przypomniała sobie kocurka z działek. Kocię było niezwykle miłe jak na bezdomne, a i operacja nie należała do tych łatwych.
- Opiekunowie mieli się pojawić na wyjęciu gwoździa - dodaje po chwili - Nie drążyłam tematu, bo sądziłam, że za moją  radą poprosili Fundację o pomoc adopcyjną i dalszą opiekę i już Ty się tym dalej zajmiesz. Wojtek kategorycznie wykluczył powrót kocurka do poprzedniego środowiska z uwagi na skomplikowany uraz i stan kości po zabiegu, zbyt kruche by łapka była forsowana normalnie. 
- No widzisz, to państwo odezwali się do Fundacji ale po to, bym zapłaciła za kolejną operację, bo gwóźdź po roku stał się przyczyną następnego urazu.
- Brak mi słów na ludzkie zachowanie - rozżalona zakończyła rozmowę Magda.
 
Pracuję z Magdą i Wojtkiem od  ponad 15 lat. Razem idziemy przez koci szlak, gdzie poprawimy ich los. Nie zliczę kotów wspólnie ocalonych, beznadziejnych przypadków, które zostały wyleczone.  Mieszanka ich wiedzy i umiejętności z moją odwagą, czasem wręcz brawurą by ratować, mimo że rozum nakazuje inaczej, daje świetne rezultaty.
Karmiciele mogą o tym nie wiedzieć, że każda lecznica weterynaryjna współpracująca z Fundacją Kocia Mama jest z nami w przyjaźni, łączy nas coś więcej niż tylko interesy.
Wściekłe byłyśmy obie, wiedziałam, że opiekunowie kłamią. 

Działo się to w październiku.
Wyjścia miałam dwa: mogłam odmówić pomocy i miałam do tego prawo analizując dotychczasowe postępowanie opiekunów, ale świadoma stanu kota, nie chciałam tego robić. Zwierzę nie może ponosić konsekwencji za zaniedbanie ludzi, za ich lenistwo i brak wyobraźni. Zdecydowałam się zapłacić za kolejną operację, komplet badań, prześwietleń no i jeszcze za rehabilitację. Kolejne 1000 zł z budżetu fundacyjnego.
Tym razem poprosiłam opiekuna na rozmowę. Mądrzejsza o doświadczenia wymogłam podpisanie umowy adopcyjnej, w wyniku której pan zobowiązał się do respektowania określonych  przez Fundację wymagań. Ponadto zadeklarował częściowy zwrot  kosztów operacji poprzez sprzedaż kocich gadżetów będących własnością FKM.
Termin  rozliczenia z Fundacją upływał 31 grudnia 2015 roku.
Na pożegnanie usłyszałam:
- Jest pani milsza niż przez telefon, pani Izo, ja się pani odwdzięczę, będę pomagał, zobaczy pani, jeszcze panią zaskoczę.
- Niech pan dba o kota, to mi wystarczy - powiedziałam oschle.
Jakoś pan mi do serca nie przypadł, fałszywe nuty brzmiały w jego głosie i to uciekające w bok spojrzenie...
Pożegnałam pana, a kiedy zamykałam furtkę syn zapytał, kim był mój gość.
- Nikt ważny, jeszcze jeden kłamczuch... - wzdrygnęłam się jakbym chciała zrzucić ciężar. Nigdy nie przyzwyczaję się do takich zachowań.
 
Minęły miesiące.
16 stycznia 2016 r.  wykonałam telefon.
- Dzień dobry, tu Iza Milińska, Szefowa FKM mam przed sobą dokument, dotyczący  zobowiązania wobec Fundacji
W słuchawce zapadła n chwilę cisza .
- Ja podam męża - słyszę zdanie rzucone z popłochem.
Nie będę przytaczać żenującej rozmowy. Przykra jest dla mnie  sytuacja kiedy okazuje się, że mężczyzna jest kłamczuchem i paple bzdury jak przysłowiowa baba w maglu.
Przyciśnięty zadeklarował, że rozliczy się z Fundacją do 5 lutego. 
Żona przepraszała za zachowanie męża:
- Proszę zrozumieć, pani Izo, nie byłam świadoma, że on te pieniądze zatrzymał. Wszystkie gadżety zakupili nasi znajomi by wesprzeć Fundację, dołożyć cegiełkę do waszej wspaniałej pracy,
Słowa padały szybko i płynnie zakłamywały rzeczywistość.
- No dobrze, ale proszę zatem dopilnować, by tym razem  mąż dotrzymał słowa - zakończyłam rozmowę.
 
5 lutego nie było wpłaty na koncie, mijał kolejny termin.
Następnego dnia napisałam sms  do obojga, bo już nie chciało mi się słuchać bredni. Odpowiedź pani trąciła obietnicą, nadzieją na godne zakończenie sprawy: "Ależ pani Izo, proszę  dobrze sprawdzić  JA SAMA przelew robiłam."
Poczekałam zatem do poniedziałku, faktycznie pojawiła wpłata ale tylko 50 zł z dopiskiem "rata". Tym razem nazwałam rzecz po imieniu: "Kiedy oddacie Fundacji skradzione mienie?"
W odpowiedzi bardzo szybko przyszły dwie wiadomości, jedna z koleją obietnicą od pana, teraz do17 lutego był gotów się rozliczyć, a następna od pani, że jestem niegrzeczna, mało kulturalna, roszczeniowa i jak mi nie wstyd żądać od nich pieniędzy skoro nie prowadzą  fundacji, a kochają koty.

Wpłata wpłynęła na konto fundacyjne, opiekunowie rozliczyli się ostatecznie dopiero 18 lutego. Niby dopięłam swego, Fundacja nie poniosła straty, ale czy jestem zadowolona z takiego finału? Jestem zniesmaczona postawą dorosłych ludzi, którzy kompletnie nie rozumieją, że obietnica to rzecz święta, a deklaracje słowne, jeśli padają, powinny być realizowane. Nie składajmy przyrzeczeń, kiedy nikt ich nie chce, nie oczekuje ani na nie nie liczy. Z  moją  Fundacją można  szczerze i uczciwie rozmawiać o każdym, nie tylko dotyczącym kotów problemie.
Myślę, że tę informację powinni wszyscy zapamiętać szczególnie. 
 
Dedykuję tą opowieść wszystkim, którzy sądzą, że kocia fundacja to zabawa w dobroczynność, sposób na spokojne i miłe spędzanie czasu. Nadal przeciętny opiekun kotów sądzi, że założyłam fundację, bo mi się w życiu nudzi, cierpię na nadmiar czasu, a pieniądze przynosi mi co miesiąc w grubej kopercie zaprzyjaźniony listonosz, bo miałam taki kaprys by zacząć pomagać kotom. Zauważyłam, że każdy kłamca wierzy w takie historie, jakie są dla niego wygodne.
Co jednak nie zmienia faktu, że zawsze kłamcą będę nazywała osobę, która mija się z prawdą a złodziejem człowiekiem, który na moment przywłaszczył sobie społeczne fundacyjne pieniądze.  
 
Wpis: 1.03.2016