Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Szefowa nie ma łatwo


Konin - ta nazwa kojarzy mi się jednoznacznie. Kiedy ją słyszę, od razu mam dreszcze, powracają uśpione emocje i same nasuwają się skojarzenia. Wracają jak bumerang niechciane już wspomnienia i jest to silniejsze ode mnie. Nawet gdybym nie wiem jak bardzo chciała zapomnieć, nie da się z pamięci wymazać tej złości, nienawiści, krzywdy jaka spotkała mnie, wolontariuszki i całą Fundację z powodu jednej kotki. Nie umiem spokojnie myśleć o tym, co mi się przydarzyło, bo byłam nieposłuszna pewnej grupie pseudomiłośniczek kotów i odważyłam się mieć swoje zdanie, działać mając na uwadze tylko dobro kota. Nie mogłam zdradzić zasad jakie panują w Fundacji, bo gdybym się ugięła i przystała na dziwne wymagania, straciłabym wszystko co dla mnie ważne: poczucie godności i sens istnienia Fundacji.
Przyjaciele i znajomi często mi mówią: nie powracaj, nie rozpamiętuj, zostaw tą sprawę, ale gdyby sami przeżyli to co ja, sądzę, że inaczej by traktowali ten temat.
 
Od tego zdarzenia minęły lata. Pozostał jednak niesmak, że społeczność, która powstała mając za cel jednoczyć ludzi, by wspólnie pomagali kotom, tak naprawdę działanie ma inne - generalnie stara się podporządkować sobie wszystkich kociarzy, eliminując najmniejsze nawet odruchy niezależności. Szkoda, że to FKM i ja - jej Szefowa musieliśmy być tymi, którzy jako pierwsi złamali te dziwne zasady. Dla mnie nie ma racji tłumu, tylko zawsze optuję za rozwiązaniem zdroworozsądkowym. Nawet jeśli efekty są takie, jak w sytuacji, w której byłam główną bohaterką.
 
Dzięki portalom społecznościowym kontaktują się często ludzie mający problemy, z którymi trudno im się uporać. Ania, zajmująca się prowadzeniem strony Kociej Mamy na popularnie zwanym przez internautów "fejsie", pewnego dnia przesłała mi informację od dziewczyny z prośbą o przyjecie kotki z małymi smarkami, bo obawiała się o ich bezpieczeństwo. 
Dziewczyna i koty nie są z Łodzi.
- Ania, jakie to miasto? - zapytałam.
- Konin - padła odpowiedź, a mnie aż zmroziło! O matko!
Zachowując zimną krew mówię:
- Aniu, poproś o numer telefonu, odezwę się. 
I zadzwoniłam, porozmawiałam, tyle nadziei było w głosie dziewczyny...
Rozmawiając z Emilką zaczęłam rozważać, czyby nie pojechać po kotkę z dziećmi. 
- W ubiegłym roku jakiś "przyjaciel kotów" wybił jej oko, karmicielka sądzi, że może historia się powtórzyć, najgorzej, że może skrzywdzić maleństwa... bardzo prosi mnie o pomoc.
- Ale to Konin!!! - krzyczy Emilka. - Nawet nie myśl żeby tam jechać!!! Znowu będzie afera, zostaw, niech sobie radzą... Dość wyrządzili nam krzywdy, drugi raz nie pozwolę Ci przez to przechodzić, koniec! Mało jest kotów w Łodzi?
Wszystko rozumiem, ale... jak żyć spokojnie z taką wiedzą? Mam wymazać z pamięci informację, że raz już ktoś skrzywdził kotkę? A jak za kilka dni dziewczyna mi napisze "Pani Izo, znalazłam martwe kocięta!". Trudno, niech się dzieje co chce, zabieram koty.

Trzeba wszystko dobrze logistycznie ułożyć. 
Jadę po koty w niedzielę rano, Jacek przyjeżdża po mnie o godzinie 6.
Wcześniej Ania z Konina alarmuje: 
- Pani Izo, zniknęła kotka. Małe są jeszcze niesamodzielne co robić?
- Karmić!!! I masować brzuszki.
- Magda, szukaj kotki-mamki - mówię - maluchy mają dopiero drugi tydzień. 
Skoro zniknęła matka sytuacja staje się napięta, teraz cała Fundacja skupiła się na działaniu, żeby wszystko szybko zorganizować, nic nie przeoczyć, bo nie ma czasu na oglądanie się za siebie, trzeba działać!
Jest transport, jest kotka zastępcza. 
Jadę z duszą na ramieniu, nie wiem kogo tam poznam... Jacek też kręci głową. 
- Mało Ci było dotąd atrakcji? Czy Ty wiesz co to instynkt samozachowawczy? 
- Wiem!!! Dlatego muszę zabrać te kocięta, nie chcę sobie nic wyrzucać...
Jacek patrzy spod brwi.
 - Jakbym Cię nie znał, nigdy bym nie uwierzył, że jest taki człowiek. Dobrze już kończę komentarze - milknie widząc, że zaczynam się złościć.

Ruszamy. Dzień się dopiero budzi, wita nas piękne słońce, podróż szybko mija z uwagi na mały ruch. Parkujemy pod wskazanym adresem, idziemy na spotkanie, ja biorę głęboki oddech, niech się dzieje co ma być! Pukam do drzwi.
Czekały na mnie trzy cudowne kobiety, kocięta, ciasto, pyszna kawa.
- Muszę Wam coś powiedzieć... - zaczynam na powitanie - Miałam niemiłe doświadczenie z tutejszym schroniskiem i jej panią dyrektor - tu pada nazwisko - musicie to wiedzieć zanim przekażecie mi kocięta... chcę żeby sytuacja była jasna i czytelna, jeśli macie pytania chętnie odpowiem.
Kobiety popatrzyły na mnie dziwnie.
- Wiemy o tym konflikcie i jesteśmy pod wrażeniem determinacji z jaką walczyła pani o prawo do wolności kotki, tym bardziej chcemy przekazać pani maluchy. Nigdy nie miałyśmy pomocy ze strony tej pani, wręcz przeciwnie.
I zaczęły swoje opowieści... Słuchaliśmy z Jackiem ich relacji, oczy nam się robiły coraz większe ze zdumienia... To jakiś koszmar, ona opowiadała coś innego...
- Wszystko to stek kłamstw - zapewniają mnie kobiety - ta pani już została zwolniona ze stanowiska, za całokształt swych poczynań.
Tyle lat musiało minąć, żebym miała potwierdzenie, iż moje przeczucia mnie nie zawodzą.
 
Maluchy nakarmione powędrowały do koszyka i ruszyliśmy w powrotną drogę.
Jacek patrzył na mnie, ja na niego i między jednym uśmiechem a drugim, co rusz któreś kiwało głową, analizując zasłyszane historie. Wreszcie padła konkluzja:
- Miałaś rację, warto było jechać, teraz masz dowód, że nie popełniłaś błędu! Będziesz spokojniejsza.
Małe smarki były niebywale grzeczne, jechały teraz do Romka - nowego opiekuna, ale to już będzie inna opowieść.
 
Wpis: 24.06.2013