Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Pieskie życie: o odpowiedzialności, nieudolności i zwykłym życiu ze szczyptą filozofii


Po co żyjemy? Dokąd zmierzamy? Jaki jest sens naszego życia? Nasze istnienie jest fundamentalnym pytaniem stawianym przez wszystkie pokolenia od początku istnienia ludzkości. Odpowiedzi jest tyle, ilu ludzi na świecie. Jedni gonią za dobrami doczesnymi: dom, samochód, wczasy w modnym kurorcie, ciuchy „z metką”, renomowana szkoła dziecka, lekcje panina, jazdy konnej w ramach inwestycji (nie wychowania). Inni szukają odpowiedzi na dnie butelki, w oparach THC, dwóch równo posypanych kreskach, gdzieś w hipsterskim lokalu albo na ławce w parku. Jeszcze inni w pracy w korporacji szukają zrozumienia, nagrody, poklasku. Albo ci, którzy ślęczą nad księgami i nie widzą, że już wszystko zostało powiedziane, napisane. Z kolei ten lub ów wyrusza w podróż życia i Instagramem próbuje udowodnić, że życie jest tylko wędrówką i przystankiem w drodze do nieśmiertelności. Są i ci od wiary w kaznodziejów, wieczyste odkupienie i zniżkę na pogrzebie, bo tacowe nie hańbi. 

I jesteśmy my: grupa dziewczyn z Łodzi, Szadku, Piotrkowa i okolic. Niektóre pracują w korpo, niektóre mają pieniądze i jeżdżą do znanych kurortów, inne były pogubione, szukające, podróżujące, pytające. Jedne mają lat naście, inne, hmmm… 50+. Co nas łączy? 
Dobro, Prawda i Piękno. W tym najlepszym, niewspółczesnym wydaniu: czyste serca, otwarte umysły, chęć niesienia pomocy, wiara w możliwość zmiany otoczenia, realiów, ludzkiego myślenia i podejścia do zwierząt. Piękno serc i dusz, odwaga, by marzyć, potrzeba realizacji i dzielenia się dobrem, szczerość, otwartość, zrozumienie. I szefowa. Gdyby nie ona i jej szczególny dar, polegający na spajaniu chaosu w jedność, nasze działania byłyby tylko raczkowaniem, kiedy chcesz lecieć w kosmos. 

Kolejny poniedziałek. Telefon dzwoni. Interwencja. Nie będzie lekko i słodko, do tego jestem przyzwyczajona. Dzwoni znajoma karmicielka, której pomagałyśmy w adopcji podrzuconych kociąt. Pytam o ilość, wiek, maść, matkę młodych, miejsce i… nagle dociera do mnie, że… jest ich 9, mają może dwa miesiące, są czarne i… to nie są koty, ale psiaki! 

Już, już miałam na końcu języka, że my to jednak kocia fundacja, ale zaczęłam słuchać historii tych psów. Suczka ma pana. Pan mieszka sam. Od zawsze miał „kłopoty”. Nie do końca władny umysłowo i samodzielny, obecnie wdowiec. Jeden syn powiesił się w wakacje, drugi wyrzekł się ojca i nie utrzymuje kontaktu. Mężczyzna po śmierci żony i syna nie potrafi się odnaleźć, nie radzi sobie z codziennymi obowiązkami, nie pracuje, zaczyna pić. Nie widzi więc, że psina jest w ciąży. Pytany o obecny stan rzeczy, przyznaje, że, owszem, powinien ją wysterylizować, ale nie miał pieniędzy i sił na to wszystko. Po chwili zaczyna błądzić myślami, opowiada, że rok wcześniej miał podobną sytuację (8 szczeniaków), ale wydał, a teraz już nie, nie ma siły i środków, po czym gubi wątek i rozmowa nie ma sensu. 

Co robić? Daję karmę. Ale potem myślę: te psiaki za kilka miesięcy osiągną dojrzałość płciową, zaczną się rozmnażać między sobą, zaczną rodzić chore, kalekie mioty, które znów zaczną się rozmnażać.. Na wiosnę będzie ich ile? 50? 80? Nie chcę wiedzieć. I w tym wszystkim ten „pan”, który nawet nie potrafi podać jedzenia o określonych porach, wodę wlewa do porośniętego glonami garnka… Dzwonię do szefowej. Przecież poniedziałek bez atrakcji jest poniedziałkiem straconym…  

A szefowa co? Mimo iż zna horrendalne koszty utrzymania Filii Piotrków, mimo iż ściągam jej kalekie, chore, zaniedbane, agresywne, dzikie i trudne koty – zgodziła się pomóc! Jak to zawsze między nami, była krótka piłka ( Słyszałam jak wstrzymuje oddech po wysłuchaniu całej historii. I mnie w głowie przesunęło się liczydło: kilkadziesiąt kotów na stanie, lwia (kocia?) część to maluchy; wszystko to chce jeść, chodzić na kuwetę, bawić się i przy okazji chorować): 

- Załóż książeczki zdrowia, odpchlenie i odrobaczenie, żaden zwierzak nie wyjdzie od nas bez opieki i wsparcia. Trzeba pomóc;  ty to mi zapewniasz atrakcje, jak nie ślepa Migotka, to psy.

- Ale, szefowo, koszty… Sterylizacja matki i książeczki dla małych to będzie jakieś 500 zł, jak dobrze pójdzie, plus jedzenie i stała opieka weterynaryjna…

- Teraz to nie jest istotne. Przecież ich nie zostawimy w tych warunkach. 
Uff! Kamień z serca, zielone światło. Teraz tylko logistyka. I pieniądze. Dzwonię do Piotra Wojtani, naszego etatowego weterynarza.  Ustalamy kosztorys. 
Pan doktor  jedzie razem ze mną do psiego stada. Bawi się z maluchami, głaszcze, przytula, czeka cierpliwie aż skończę robić zdjęcia, w międzyczasie pomaga wiązać wstążki na szyjach, by oznaczyć płeć, radzi jak odżywiać, pielęgnować, doglądać maluchy. Jaki lekarz tak robi? No, jaki? Pokażcie mi! Ocean cierpliwości, morze wsparcia, źródło wiedzy. I na dodatek pracuje z nami prawie charytatywnie. Czuje tę pasję i tę wieź. Jest przyjacielem i mistrzem. Szuka wyzwań i trudnych przypadków. 

A więc jest tak: psiaki są zabezpieczone finansowo dzięki opiece weterynaryjnej i żywieniu ze strony Kociej Mamy. Mamuśka, jak tylko straci pokarm, bo nadal ma, zostanie wysterylizowana. Teraz priorytetem jest znalezienie młodym domu. Wierzę, że wspólnymi siłami damy radę. Maluchy potrzebują ciepłych, serdecznych, oddanych opiekunów. Niech się już skończy ich dramat, samotność i czekanie. Dobro, Prawda i Piękno są w nich. To wraca. Oddajemy Wam, drodzy poszukujący, pole do działania. Naszą miłość, naszą pasję, nasze działania i ich maleńkie serca bijące w rytm miłości do człowieka. Nie pozwólmy im zgasnąć.

PS. I nie pozwólmy zejść Szefowej na zawał przez moje pomysły!


Wpis: 9.09.2015