Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Oseski w styczniu


Nie bardzo wiedziałam jak zareagować na wiadomość, która przyszła na pocztę kociej mamy. Dziewczyna pisała, że co prawda boi się kotów, ale nie może już znieść sytuacji, w jakiej znajduje się mieszkająca na strychu kotka.
Kiedyś miała dom, ale przyczyna dlaczego stała się nagle bezdomną jest nieznana. Od kilku lat to ona i jej sąsiedzi dbają, by kocie miski nie były puste. Kotki nikt nie przegania, nie maltretuje, w zasadzie najtrudniejszą kwestią jest zabezpieczenie jej przed kolejnymi ciążami, a niestety kicia jest płodna i co rusz pojawiają się następne maluchy.
 
Dziewczyna nawet dzwoniła po pomoc do jakiś organizacji, ale usłyszała w odpowiedzi, że sprawami kotów na terenie Łodzi zajmuje się Kocia Mama - oni nie mają środków ani potrzebnych umiejętności, ale zawsze oferują zamieszczenie grzecznościowych postów adopcyjnych... Cóż, obecnie nikt nie kupuje kota w worku, profesjonalne jest oddawanie do adopcji kotów po wizycie w lecznicy i ich zdiagnozowaniu. Takiej pracy mają prawo oczekiwać podatnicy od organizacji proszącej o przekazanie 1% czy też wspieranie jej darowiznami. A że rzeczywistość niestety czasem nie pokrywa się z oczekiwaniem i  obietnicami składanymi przez organizacje to już temat na inny reportaż.
 
Wiadomość przeczytałam, skontaktowałam się z dziewczyną i postanowiłam pojechać na rekonesans, zanim podejmiemy interwencję.
Daty spotkania nie ustaliłam, czekałam na odpowiedni moment, bowiem Bałuty są dzielnicą, na terenie której Kocia Mama nie ma zbyt dużej liczby wolontariuszy. Jednak jak wnoszę ze zgłaszanych problemów, jako fundacja jesteśmy znane i cenione za skuteczność.
 
Zawsze powtarzam, że moim życiem rządzi przypadek. Tak było i tym razem. Kompletnie nie planowałam obiadu w restauracji, która mieściła się obok adresu, który kilka dni wcześniej zapisałam w swoim sławnym notesie.
Jedząc posiłek i rozmawiając z Bożeną, fundacyjną fotoreporterką, wodziłam wzrokiem i co rusz moje oczy kierowały się na szarą, niepozorną kamienicę na rogu, na której wisiała tabliczka z nazwą "ul. Obornicka".
Jakaś kołatka zaczęła stukać w mej głowie. Obornicka? Obornicka! Sięgam po notes. Jest! To adres, gdzie mieszkają kociaki na strychu.
- Bożenka bardzo się spieszysz? - pytam. - Na moment podejdziemy do tej kamienicy, muszę coś sprawdzić.
Dziewczyna nie protestuje, nie zadaje zbędnych pytań - zna ten amok w moich oczach i nieobecność myśli.
Dzwonię: 
- Dzień dobry tu Iza, Kocia Mama, jesteś kochanie w domu? Będę za chwilkę, porozmawiamy. - W zasadzie nie pytam, raczej informuję Darię.
Dziewczyna jest kompletnie zaskoczona.
- Dobrze, zaraz do pani wyjdę. 
Kończę rozmowę, a Bożena tylko unosi brwi.
 
Wchodzimy na posesję. Nie jestem zaskoczona, klimaty starej jeszcze Łodzi, brud, bałagan, jakieś klamoty wszędzie, rozpadające się schody, Bożenie puszczają nerwy: 
- Jak ludzie mogą żyć w takich warunkach?
Macham ręką. 
- Nie wymyślaj, bywałam w gorszych miejscach, nie komentuj, bo urazisz kogoś i same zostaniemy z interwencją.
Rozumie w mig moją postawę i tylko kręci głową. kolejna lekcja przy okazji, jak postępować i w takich ekstremalnych warunkach.
- Przy tobie non stop czegoś się uczę, a obiecywałaś, że będę tylko robić zdjęcia. - Musi jednak swoje trzy gorsze wtrącić, lubię ją za to. Wzruszam ramionami. 
- Cóż, zdobywasz kolejne specjalizacje, poznajesz nowe strony życia i pracy w Fundacji. Robić fotki pięknym, czystym kociakom każdy umie, to zabawa dla znudzonych megalomanów. Tak wygląda prawdziwa bezdomność i działanie mające na względzie ich dobro, tych bezdomnych.
Stajemy u szczytu schodów, dalej trzeba piąć się już po drabinie. 
Jest ciemno, my w wysokich butach, trudno, nie będę ryzykować złamania nogi. Mam już potrzebne informacje. 
Teraz czas na pytania. Na korytarz wychodzi sąsiadka, przynosi pudło. Jedno chyba spadło, pokazuje kociaka. Oglądam. Bura, 5 tygodniowa kotka.
Proszę o ręcznik, dostaję jakąś koszulkę, na szczęście czystą, zawijam małą. 
- Ja ją zabieram - oświadczam.
Teraz kolej na pytania, skoro są już dwie zaangażowane osoby.
- Czy ktoś był na tym strychu? Wiecie ile jest maluchów? Czy ktoś się włączy do pomocy? 
Cisza
- Czy mogę liczyć na jakąkolwiek współpracę? 
Dalej milczenie. 
- Okej, zatem przyślę dziewczyny, zrobią porządek!
Dzwonię do Karoliny, umawiam łapanie na wtorek.
- Bożenka, wychodzimy! Dziękuję za zgłoszenie - podaję rękę Darii - A pani za przetrzymanie małej - kiwam głową na pożegnanie.
 
- Ty to jesteś! Wszędzie znajdziesz kota, więcej mnie nie zapraszaj na obiad - śmieje się Bożena. - Jak teraz wrócisz do domu? 
- Normalnie, schowam ją na serce pod kurtkę, będzie jej ciepło i bezpiecznie. 
- Przecież to dzika kotka, może być chora. 
- Bożenka! Nie wymyślaj. Nie takie koty w ten sposób woziłam, wiem co robię. Mała dostanie na imię Dachówka.
 
Kiedy wróciłam do domu, moja głowa zaczęła pracować. Mała spała najedzona, super kotka jak na warunki, w jakich jej przyszło bytować. Wieczorem już byłam jak bomba zegarowa. 
- Karolina... ja wiem, że jutro niedziela, ale....
- Dobrze, nie tłumacz, jutro pojadę, nie będziemy czekać do wtorku, idą mrozy... znam Twoje obawy. 
 
W niedzielę zamiast gotować świąteczny obiad, jedna ekipa dziewcząt porządkowała rzeczy w siedzibie Fundacji, druga biegała po strychu kamienicy na Obornickiej łapiąc koty, a trzecia jeździła po Łodzi załatwiając zaległe spotkania. Taka jest rzeczywista praca w tym dziwnym wolontariacie.
Efekt dotychczasowych działań na Bałutach, to 4 złapane kocice, które mają już nowe domy i lekka trauma, jaką zafundowałam dziewczynom, bo musiały biegać między starymi zwłokami umarłych tam kotów. 
Nadal trzy kociaki trzeba odłowić no i na zabieg matkę, bo niestety już jest w widocznej ciąży.

Niebawem dalsza relacja z interwencji w pewnej kamienicy, a raczej na jej strychu.
 
Wpis: 17.01.2015