Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Marazm urzędniczy


Generalnie nie czytam sms-ów. Nie jest to dla mnie właściwa forma komunikacji, o czym wie każdy, kto ze mną pracuje. Nie wydaję kotów w takowy sposób ani nie podejmuję żadnych akcji czy interwencji. Wyznaję zasadę, że jeśli ktoś ma już potrzebę kontaktu z Fundacją, to oczekuję, że skontaktuje się bezpośrednio. Inaczej bowiem wygląda rozmowa, kiedy się czuje emocje i reakcje drugiej osoby. Wtedy nawet skróty myślowe nie zaburzają właściwego przekazu informacji.
 
Kilka dni temu otrzymałam taką wiadomość: " Nie mogę się dalej opiekować kotami, zginą albo ktoś je utopi, są chętni panowie co dadzą im w łeb" Przeczytałam, pomyślałam, że to następna szantażystka i nie zrobiłam kompletnie nic. 
Dlaczego? 
Otóż wiadomość dotyczyła Zielonej Góry, małej miejscowości wypoczynkowej nieopodal Łodzi. Znam te tereny. Działki rekreacyjne o standardzie różnym, bogatsze i biedniejsze. Wiadomo co mnie mogło tam zaprowadzić! Oczywiście koty i niezabezpieczone dorosłe osobniki. Zabierałam stamtąd małe kociaki, przyjmowałam dorosłe łagodne, leczyłam chore. Jakiś czas była cisza, jakby problem kotów w okolicach Justynowa i Andrespola zniknął. Dość mam zajęć, by śledzić czy lokalne Urzędy wprowadziły w życie zalecenia Ustawy dotyczącej walki z bezdomnością. Cieszył mnie fakt, że mija czas, a nikt nie zgłasza problemu, aż do nieszczęsnego smsa.
 
Przeczytałam i zapomniałam, wyrzuciłam z głowy. Trudno, dość mam swoich kociąt, obie filie też są przepełnione nie tylko Łódź.
Są lokalne fundacje, towarzystwa opieki, stowarzyszenia. Pomału robi się dość groteskowa sytuacja, prośby o wsparcie by zakupić karmę bądź błaganie o przyjęcie kotów  nadchodzą nawet z dalekich krańców Polski. To jest już przykre dla mnie zachowanie, bowiem ja nie jestem w stanie im nieustannie pomagać. Są okresy w FKM, kiedy kotów mamy bardzo dużo, karma znika w mig, generują się koszty za wizyty w lecznicach, domy tymczasowe non stop zgłaszają potrzeby. 
Prawda jest taka, że ja muszę zadbać przede wszystkim o  wolontariuszki, one są moją armią i podporą codzienną.
 
Jednak nie dane mi było zapomnieć o Zielonej Górze. 
Kilka dni później zadzwonił telefon.
- Napisałam do Pani wiadomość - jakby wyrzut ale z prośbą w głosie.
-Wiem, ale ja z zasady nie reaguję na takie próby kontaktu, nie mam czasu - pada moja sucha odpowiedź.
-Ale ja nie mam znikąd pomocy... Byli u mnie panowie w garniturach... Z Gminy... Zrobili zdjęcia podrzuconym mi kociakom, obiecali pomóc i tak minęły trzy miesiące... Jestem chora, zaraz będę miała operację obu stóp bo reumatyzm deformuje mi ciało... Ale wykarmiłam te kocięta, mimo, że sąsiad chciał je utopić. Jak zostawię je bez opieki, dostaną łopatą...
 
O boże! - myślę sobie, to wszystko nie może być prawdą.
- Ile pani ma lat? - pytam
- 42
- Jakaś rodzina? Przyjaciele? - wyrzucam z siebie kolejne pytania szukając dla siebie deski ratunku i liczę koty moje już fundacyjne zastanawiając się przy okazji kiedy ruszą się te adopcje?!
-Nie, jestem sama. - słyszę w słuchawce.
-Dobrze, przyjadę do pani. Uprzedzę kiedy.
 
Kończymy rozmowę. W co ja się znowu pakuję - ganię sama siebie. Dopiero zabrałam 17 kociaków z ulicyPartyzantów. Czy ja nie mam litości nad sobą i dziewczynami? Czy one są skazane na życie z kuwetami?
 
Poprosiłam Asię i Renatę o podjęcie ze mną interwencji. Renata zawsze chętnie działa ze mną. Asia nie dopytała, która Zielona Góra jest miejscem docelowym i mając świadomość, że ja z kotami jeżdżę po całej Polsce, przygotowała rodzinę na swoją nieobecność i zgłosiła gotowość bycia kierowcą. Trochę odetchnęła, kiedy usłyszała, że to podłódzka miejscowość.
No i znowu nie zawiodła mnie intuicja.
 
Bieda to mało powiedziane. Ania oprócz wielkiego serca, niesie także brzemię nieuleczalnej choroby. Mimo kilku operacji wie, że życie na wózku inwalidzkim jest jej pisane. Z losem tym razem nie wygra, nie ma szans, tak destrukcyjnie dla jej ciała postępuje choroba, Bez Ani koty zostaną praktycznie bez opieki. Koszmarna sytuacja.
Cierpienie, ból, nieuleczalna choroba i w tym wszystkim kobieta, jak siłaczka, która walczy o prawo do godnego życia dla wykarmionych przez siebie kociąt.
 
Cóż mogłam? Poprosiłam dziewczyny, by przyniosły kontenery i zabrałyśmy 4 maluchy.
Zostawiłam karmę.
Ustaliłam plan interwencji, tyle mogę.
 
Ania poprosiła Fundację o interwencję także na polu biurokratycznym, żebym pisała pisma i petycje do Urzędów w Koluszkach i w Andrespolu ale czy jest sens??
Panowie w garniturach przecież u niej byli, mają jasność jak żyje. 
 
Kociaki pojechały do Perełki, wymagają leczenia. Resztą stada zaopiekujemy się później, są dorosłe mogą czekać.
Serce boli, kiedy trzeba przeprowadzić takie interwencje...
 
Wpis: 29.09.2014