Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Magia kotów...


Koty kochałam zawsze... W rodzinie krąży opowieść jak to będąc małą dziewczynką chodziłam po wsi i pożyczałam koty... Nie wiem czy były małe, zdrowe czy kolorowe, czas zatarł niektóre wspomnienia... Miałam wtedy kilka lat i Babcia nie umiała odmówić ukochanej wnuczce, kiedy z dziecinnym uporem tłumaczyłam, że jeden kot w domu to tak jak by go nie było. Babcia protestowała dopiero przy 5 albo 6, zależało to od stopnia mojego uporu i argumentacji zawsze skutecznej. Mało kto jest bowiem nieczuły na łzy dziecka, a jeśli ono nie wymusza zabawki czy cukierka, tym trudniej być stanowczym. Była to jednak sytuacja dość specyficzna jak na czas, kiedy nikt nie znal w środowisku wiejskim słów "sterylizacja" i "kastracja", a populacje niechcianych miotów ograniczano w sposób dość brutalny. Babcia ugotowana w stado kotów kolejnego lata, w obawie, żeby ono nie urosło, wpadła na pomysł, bym teraz pożyczała koty dla którejś z ciotek. I tym sposobem koty przemieszczały się z jednego domu do drugiego, bezpieczne, przez przypadek ratowane przed eutanazją. Trudno to teraz w to uwierzyć, ale koty miały się dobrze, a ja będąc na wsi, chodziłam je odwiedzać.
 
Minęły lata. Teraz też przywoziłam koty ciotkom, znajomym ale tym razem zdrowe i po sterylizacji. Nikogo to nie dziwiło, przecież wszyscy pamiętają, że zawsze nosiłam kota pod pachą. 
Ale też zabierałam małe, chore, ułomne... Już wtedy moja uwaga skierowana była na te słabsze i bezbronne.
Nigdy nie zapomnę słów małej dziewczynki na zabitej deskami wsi, gdzie zawiozłam dary, bo ktoś mi powiedział, że tam panuje straszna bieda, dzieci jest kilka, a jedno to "niedojda" - tak określano wtedy dzieci autystyczne..... Ona nie była taka głupia, może i żyła w swoim świecie, może to była ucieczka w świat marzeń nadwrażliwego dziecka, teraz to tylko są domysły. 
Podniosła z ziemi małego czarnego kociaczka mówiąc: "Weź go on się tu zmarnuje..."
Przywiozłam go do Łodzi pod kurtką, był grzeczny jakby wiedział... Weterynarz potwierdził słowa małej: "Jest tak wycieńczony, że gdyby tam został jeszcze kilka dni..."
 
Filutek był ze mną kilka lat. Potem zjawiła się powypadkowa Łucja, która dostała imię po ukochanej Babci. Później zdjęłam z drzewa Mańkę i przez całe jej życie walczyłyśmy z chorobą przydziąseł. W miedzyczasie poznałam doktorowe ze schroniska. Potem założyłam Fundację i już samo się potoczyło. Kalekie, chore, powypadkowe, ludzie zgłaszali kolejne kocie biedy, a ja stawałam na głowie, by zdobyć pieniądze na ich leczenie. 
 
Nie zawsze było pięknie, czasem zamiast słowa "Dziękuje, że Fundacja pomogła" były zarzuty, oszczerstwa, pomówienia. Po latach przestało mnie to bolec.
Nigdy nie miałam kota zdrowego. Każdy miał jakiś medyczny defekt, był swego rodzaju eksperymentem. Miałam kota z autyzmem, rakiem ślinianki, padaczką, miałam karła i Rudolfa po panleukopenii. Przychodzą do mojego domu, kradną serce, a potem zbyt szybko odchodzą. Nie stać mnie na depresje, na ucieczkę w cierpienie, na żale i dywagacje, co źle zrobiłam, czy i w którym momencie popełniłam błąd, bo mam świadomość pracy, jaka codziennie czeka na mnie w Fundacji. Ja nie mogę się poddać emocjom. Czy staję się jędzą bez serca, gdy tłumię targające mną uczucia, łykam słowa i milczę, kiedy powinnam krzyczeć?
 

 

Uczę się od moich kotów. Kaleka Łucja to lekcja pokory, ale i podziwu dla kota, dla tego ile bólu umie znieść i walczy o prawo do życia. Pituś to duma i niezależność mimo tylu ograniczeń. Teraz doszły następne rany, które zostawiły we mnie wyjątkowe koty, Amorek i Michałek, nierozłączni, przyjaciele na śmierć i życie. Obaj kalecy, stanowili specyficzny duet. Takiej przyjaźni ludzie mogą pozazdrościć. Czasem sądzę, że mi się to śniło, że to nie ja zaniosłam Amorka by go pożegnać. Magda zapytała, czy muszę sobie to robić i odwróciła głowę, by nie patrzeć na płynące łzy. Pokonał nasza przyjaźń FIP...
 
Michałek, kiedy został sam, kompletnie się zmienił. Nadal był miły, grzeczny ale ogarnęło go istne szaleństwo. Przypominał desperata, który skacze na bungee, lata paralotnią albo w zawieruchę wybiera się w góry. Codziennie głaskałam go zadając sobie pytanie: kiedy i jaki znajdziesz sposób by być z Amorkiem? 
Miałam przeczucie, że tak się stanie...
Żebym raz się pomyliła...
 
Ile razy jeszcze będę się podnosić?
 
Często padają słowa, które mnie ranią. Wypowiadają je ludzie z rozpaczy, bezsilności, złości. Mam świadomość ich bólu, ale dlaczego winią mnie za śmierć tych, o które ja walczyłam, którym dałam szansę, które sama przygarnęłam mając wiedzę jak bardzo są obciążone, że są tykającą bombą zegarową? Adoptowałam oba koty, skazując się świadomie na cierpienie, bo mimo radości z bycia z nimi, nigdy nie zgasło światełko ostrzegawcze. Ono stale przypominało: te koty są obciążone, może być różnie. Wiedziałam to, a i tak boli..
 
Wpis: 8.04.2015