Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Derek, Malina oraz Loluś - fundacyjne VIP-y czyli FIP-y

 

W Kociej Mamie wszystko dzieje się naturalnie, interwencje nadają rytm naszej pracy. Dziewczyny pracujące w kontakcie nadzorują przyjęcia kociaków, Renata czuwa nad terminarzem zajęć edukacyjnych, pilnuje dat, montuje ekipy, troszczy się o pomoce dydaktyczne. Cisza, spokój, żadnych konfliktów, wręcz przeciwnie - wspierają się, konsultują, wymieniają doświadczeniami. Ktoś obserwujący moją kocią rodzinę z boku uzna to za sielankę.

Miłe, spełnione, uśmiechnięte. Znajomi mnie pytają skąd ja je biorę. Odpowiedź zależy od nastroju i tego kto pyta. Jeśli wiem, że jest podszyte sarkazmem, złośliwością bądź zazdrością, udzielam w tym samym w tonie, robiąc przy tym wyniosłą minę:

- No same przychodzą zwabione popularnością i skutecznością fundacji – dodaję kąśliwie.

Wiem, że potrafię być zjadliwa, ale nauczyłam się, że szczera i bezpośrednia mogę być tylko w gronie moich wolontariuszek, na nie mogę liczyć bezwarunkowo i ufać jak samej sobie.

Nie marzyłam o takiej fundacji, nie pisałam jej scenariusza, taka urosła w wyniku mojej solidnej wieloletniej pracy. Zbieram to co siałam przez lata, wraca do mnie zaufanie, szacunek, sympatia.

Teraz wszystkie klocki są na swoim miejscu, trybiki działają, dziewczyny rytmicznie realizują wszystkie punkty z fundacyjnej listy zadań. Nie brakuje sprzętu, darczyńców, ludzi życzliwych, powinnam spać spokojnie dumna z mojej niezwykłej ekipy. Ale moje znane wszystkim przeczucie nie dawało mi spokoju, wiedziałam, że stanie się wreszcie to czego najbardziej się obawiałam, będę zmuszona nie tyle zamykać, co zawieszać pracę domów tymczasowych.

Jest to dla mnie trudna decyzja, ale nadszedł czas, by spojrzeć prawdzie w oczy, rozwaga i dystans do siebie i przede wszystkim dobro bezdomnych kotów wymogły na  mnie pewne decyzje.

Sensem naszej pracy, tego co nam daje największe spełnienie jest przyjmowanie kotów, stan zdrowotny nie ma znaczenia, liczy się tylko, by były bezpieczne.

Przez lata zbierałam wszystkie które mi tylko przywiozły. Nie było dla mnie różnicy, liczył się fakt, że dziewczyny umiały zorganizować transport, przywieźć mi do Łodzi, dalej moim zmartwieniem było jak je wyleczyć i przygotować do adopcji.

I stało się... Kilka lat temu zawiesiłam dom u Maryli, z powodu opieki nad kotami białaczkowymi. Teraz przyszła kolej by Renata - wybrała sobie inny obszar fundacyjnej pracy, przykro mi to pisać, ale dziewczyna ma pecha, bo jej kociaki okazały się być w grupie obciążonych fipem.

To czego bałam się najbardziej – panleukopenia - już nie dotyczy moich kotów. Dzięki Justynie znalazłam kontakt i mam możliwość zakupu leku ratującego kocie życie.

FIP jest bardziej bezlitosny, a forma jaką mają kociaki mieszkające u Renaty jest natrudniejszą, jaka mogła nam się przytrafić. Otóż te mruczki nie wykazują żadnych objawów typowych dla tej choroby, nie cierpią, nie mają wody w brzuchu, nie zbiera się też ona w płucach, nie ma zatem żadnych przesłanek do eutanazji. Są aktywne, mają apetyt i świetny humor. Niepokoją nas jednak wyniki morfologii i kompletny brak odporności, te maluchy a teraz już podrostki są non stop chore. Jak nie katar, to obrzęk oka albo podwyższona temperatura. Nie ma tygodnia by dziewczyna nie szła z nimi na wizytę.


Tego bałam się najbardziej, że trafi mi się sytuacja patowa, koty miłe, radosne ale jak wydać do adopcji kocie bomby zegarowe? Kogo skazać na przykre decyzje, dlaczego mam uciekać od odpowiedzialności? Nikt świadomie nie adoptuje kota o którym wie, że za moment może zacząć umierać.

Koty są i będą pod opieką fundacji, odmówiłam Renacie prawa do ich adopcji. Zrobiłam to świadomie, głucha na jej prośby.

Za każdego kota, którego decyduję się przyjąć do Kociej Mamy odpowiedzialność kompleksową ponoszę wyłącznie ja, dlatego jestem bardzo szczęśliwa i wdzięczna dziewczynie, że ze spokojem, zrozumieniem reaguje na to, co na nią spadło. Nikt nie marzy o opiece nad kotem fipowym, wiem, bo sama swojego ukochanego Amorka musiałam z tego powodu pożegnać. Szczycimy się tym, że zabieramy te niechciane, z komórek, ze śmietników, przywozimy z wiosek, gdzie rodzą się jako kolejne, chore mioty zakatarzonych matek. Ludzie czytają o naszych interwencjach i myślą “siłaczki”, ale nie znają prawdziwych kosztów jakie łączą się z tą pracą.

Koty Renaty są nadal diagnozowane. Odczekamy dwa tygodnie od ostatniej zakończonej kuracji antybiotykowej i całej trójce zrobimy antybiogram, musimy wreszcie ustalić, na jakie leki dobrze reagują ich organizmy.

Dwa z trójki czekają też na zabiegi, nie wiemy na ile kastracja i sterylizacja dodatkowo obniży ich odporność.

W takich chwilach wszystko przygniata mnie do ziemi, ale wiem, że taka sytuacja kiedyś musiała się zdarzyć. Cena jaką czasem płacimy za dobre serce, za wrażliwość jest zbyt wielka zbyt bolesna ale czy chciałybyśmy wrócić czas?

Wątpię.

Sama  świadomość, że choć przez krótki czas te koty mają szansę na najlepszą opieką, dla tych chwil już warto!!!

Wpis: 7.03.2016