Uwaga! Znajdujesz się na archiwalnej stronie Fundacji Kocia Mama. Aktualna strona znajduje się pod adresem www.kociamama.pl

Odeszły za Tęczowy Most w 2008 r.

 

Białe stadko

 

Na początku było ich 5, mieszkały na podwórku w śródmieściu. Były bardzo malutkie, a ich mamę zabił samochód.


Mieszkańcy znaleźli do nas kontakt.

Gdy następnego dnia po nie przyjechałam, jeden z sąsiadów wziął jednego maluszka. Zostały mi 4 praktycznie jednakowe szkraby, które rozpoznawaliśmy poprzez układ plamek na czółku. I tak był : Diabołek, Biały, Maleństwo i Zeberka.


Karmiliśmy je strzykaweczką, masowaliśmy brzuszki, tuliliśmy...

Diabołek i Zeberka od początku byli najsilniejsi, stwierdził to również weterynarz. Kolejność do adopcji miała się zaczynać od Zeberki, potem Diabołek, a z pozostałą dwójką kazali się wstrzymać.

Biały od samego początku jako jedyny miał kłopoty z pupką, odparzenia, zapalenie odbytu, mimo że wszystkie były tak samo często myte, pielęgnowane. Maleństwo natomiast było o połowę mniejsze od reszty, miał kłpopty z oczkiem.


Miały apetyt, były radosne, bawiły się słodko, wszystkie dopominały się pieszczot. I nagle w ciągu kilku godzin stan się pogorszył tak bardzo, że nie pomogła wizyta o 4 nad ranem u weterynarza...


Biały i Maleństwo odeszli...


Prawdopodonie przez wirus tak groźny dla kociąt - Panleukopenię.

Zeberka kilka dni wcześniej poszła do nowego domu, jest zdrowa, rośnie jak na drożdżach - koszmar ją ominął.

Diabołek dwa dni później też był na granicy śmierci...O niego walka została wygrana, co nie zmienia faktu, że 2 najsłodsze na świecie maleństwa odeszły bezpowrotnie i żadne pieniądze świata ich nie przywrócą !!! ....


Wpis: 28.10.2008

 


 

Buli

 

Srebrno-biały Buli to kotek 6-tygodniowy, który trafił do mnie przez wielki przypadek. Znalazł go mianowicie mój kolega z Rudy, który jest uczulony na kotki i nie mógł go sobie zostawić, ledwo - ze spuchniętymi oczami - go przywiózł. O kotku nie wiedziałam nic, tyle że najprawdopodobniej ktoś wyrzucił go na pole obok działki mojego kolegi, rodzeństwa nie było,więc został pozostawiony samemu sobie...


W związku z tym, że był sam, poznał się z moimi małymi kotkami też czekającymi na domek i najbardziej z nich się uspołecznił, bardzo ciągnie go do człowieka, niczego się nie boi, wypróbowuje wszystkie możliwości swojego małego kociego ciałka, skacząc, wdrapując się na drzewa. Nie jest wymagający je suchą i mokrą karmę, ziemniaczki z sosem po obiedzie również, potrafi załatwiać się do kuwety, polecałabym go każdemu bo to najbardziej społeczny kot jaki trafił do mnie, za klimatyzuje się wszędzie.


Wpis: 26.6.2008

 


 

Dwa bezimienne


Z trójki kociaków odwiezionych na obserwację do lecznicy CM-Vet dwa odeszły za TM. Przykre to bardzo, bo już wydawało mi się, że te koty co najgorsze mają za sobą, niestety życie jest okrutne i po raz kolejny śmierć doprowadza mnie do bezsilnej złości, rozpaczy i gniewu.


Odeszły dwa najbardziej zdrowe. Oczy zaczęły im się leczyć, koci katar ustępował, jednakże to co się wykluło w środku, zebrało swoje żniwo. Objawy były dziwne, nagły brak apetytu, apatia, wychłodzenie ciała, wymioty i biegunki. Kociaki pomimo podanej surowicy, kroplówek, antybiotyku gasły w oczach.

Najgorsza jest wtedy bezsilność i złość na ludzi, którzy opiekowali się kotami, karmili je i jakby nie widzieli tych oczu wypukłych od kociego kataru, tych zaropiałych mordek, stawiali miseczki i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku odchodzili do swoich zajęć a kociaki coraz bardziej były zainfekowane.


Tak więc dwa kolejne kociaki pozostawiły w moim sercu smutek, jakby pytanie do samej siebie: czy zrobiłam wszystko? czy byłam dostatecznie uważna i czujna ? czy nic nie przegapiłam, jakiegoś sygnału wysyłanego przez kociaki z prośbą o pomoc? Zawsze w takich sytuacjach obwiniam siebie, ale wiem, że jest to po prostu sposób na odreagowanie śmierci kociaka. Pomimo upływu tylu lat, nie popadam w rutynę, nadal boli mnie każde takie pożegnanie.


Wpis: 18.7.2008




Kajetanek


Kochany mój Kajetanku!


Na zawsze pozostanie we mnie obraz Twojej walki, odwagi i dzielności. W moim sercu jest specjalne miejsce dla Ciebie, gdzie w bezpiecznym puchu i cieple będziesz ze mną już zawsze.

Dziękuję Ci za to, że byłeś ze mną, za Twoje cudowne i głębokie przywiązanie i za piękne mądre oczka, których spojrzenie tak pięknie witało mnie każdego dnia.

Tęsknię za Tobą mój Kajuniu i mam nadzieję, że jesteś szczęśliwy w pięknym kocim raju.

Marta


Kajetanek odszedł 8 października 2008 roku. Dziękuję wszystkim, którzy ciepłymi słowami, sercem i troską wspierali tę maleńką istotkę i nas w tej walce, która trwała prawie trzy miesiące.




Malwinka


Malwinka odeszła tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy jej poznać. W czasach dobrobytu i mody na bycie dobrym to maleństwo umierało z głodu na oczach ludzi...


Kochani nie pozwólmy na to!

Życie takich maluchów zależy od każdego z Was!


Wpis: 16.11.2008




Persik


W lecznicy CM-Vet czeka na szczęśliwy domek koleje kocie nieszczęście.Usłyszałam o nim przypadkowo - podczas rozmowy zaistniał temat kocich adopcji trudnych, kotów kalekich, chorych i ułomnych. Dowiedziałam się, że rodzice mojej rozmówczyni mają w domu persa, którego weterynarze doradzają im uśpić, a powód jest prozaiczny - kociak ma chora łapkę. Jednakże wiem już z doświadczenia, że nie zawsze stan faktyczny pokrywa się z tym, co opowiadają ludzie.


Tak było i w tym przypadku.

Kociak - piękny morelowy persik, urodził się w domu hodowców, którzy zbyt późno zauważyli, że kocię ma zdeformowaną nóżkę. Od tego momentu maleństwo przestało się liczyć jako potencjalna lokata kapitału, stał się kulą u nogi opiekunów. Szkoda było go odrobaczać, on nie rokował kolejnego zysku - nikt nie kupi kaleki, nawet jeśli jest rasowy. Decyzja jedyna słuszna w tym momencie moim zdaniem, to wysłanie moich dziewczyn po kociaka. I tak też się stało, Karolinka pojechała po kocię, zrobiła wywiad na temat historii życia i choroby kociątka i przekazała malucha Madzi, a ta zobaczywszy w jakim jest stanie, w środku nocy pojechała z siostra Vigą do CM-Vetu.


Lekarze zdecydowali się zostawić biedaka w inkubatorze. Diagnoza była krótka, kociak ze zdeformowana nóżką został przeznaczony na straty. Zanik stawu kolanowego, z przyczyn bliżej nie znanych - mogło to być skutkiem krycia w zbyt bliskich związkach rodzinnych, czyli w obrębie tych samych genetycznie kotów.


Mało tego, kocię było zaczopowane kałem do tego stopnia, że nie mogło chodzić. Brzuch wzdęty, ogromnych rozmiarów, odbyt zaczerwieniony, obrzmiały, opuchnięty - trudno się dziwić, że dziewczyny wpadły w panikę i po nocy jechały do lecznicy.

Kocię zostało chyba po raz pierwszy przebadane nie pod kątem przydatności w hodowli, tylko jako mała biedna istotka, którą trzeba ratować. Lewatywy trwały 3 dni, codziennie małymi kroczkami kocię nabierało siły i pogody ducha. Brzuch przestał boleć, kociak zaczął jeść, myć się, wołać do ludzi, żeby wzięli na ręce i przytulili.Kociak zdrowieje, jelitka są wyregulowane a w nodze zaczęły pracować nerwy - staje sie ona bardziej sztywna i kocię zaczyna się na niej podpierać.

Teraz szukamy mu domu, w którym były bardzo kochany, bo milak z niego straszny.


Wpis: 18.7.2008


Małżeństwo w średnim wieku, dzieci dorosłe, mające dużo serca i miłości w sobie zaadoptowało kocurka kastrata z lecznicy „Żyrafa”


Wpis: 10.9.2008


Niestety pomimo super opieki,domu pełnego czułości i miłości, odszedł za TM nasz malutki Persik.

Po adopcji kociaka przez Monikę i jej rodzinę, nasze maleństwo nadal było pod troskliwą opieka lekarzy. Jednakże obrażenia, jakich doznał kociak we wczesnym dzieciństwie, spowodowały nieodwracalne szkody w jego organizmie i niemożność normalnego funkcjonowania.


Miłość opiekunów i wiedza lekarzy przegrała tym razem walkę ze śmiercią. Jest to tym bardziej przykre,bowiem kocię było wyjątkowo miłe i spokojnie znosiło swoje cierpienia.

 


 

Wandzia

 

Wandzia przyjechała do mnie wraz z dwiema siostrami ponieważ ich opiekunki nie było stać na dalsze wyżywienie i opiekę nad maluchami. Kociaki miały założone książeczki zdrowia, bo to był warunek przejęcia ich przeze mnie. Kotkę matkę wysterylizowałam na koszt Fundacji, ażeby w przyszłości nie być nękaną przez tę panią. Wolałam zapłacić za zabieg kotki domowej, bo w innym razie za jakiś czas dostałabym miot kolejny.


Kociaki - trzy cudne małe niedożywione laleczki - ,pierwsze dni tylko jadły i spały, poza tym jak na kocięta urodzone w domu były dzikawe, co mnie bardzo dziwiło. Nie martwiłam się tym jednak zbytnio, bowiem maluchy w chwili przyjazdu miały 5 tygodni, więc miałam czas je wymiziać i rozbawić.

Jedna szara koteczka Lorinka, która w nowym domku dostała imię Miśka, znalazła nowych opiekunów zaraz w pierwszym tygodniu pobytu u mnie, natomiast dwie jej siostrzyczki biegały po domu, nabierając pewności w kontaktach z ludźmi. Rozbawione, rozbiegane kocie rodzeństwo szybko zaaklimatyzowało się u mnie.Wszędzie było pełno tych małych łobuziaków, wchodziły nam na kolana, gdy tylko zdążyło się usiąść na krześle, spały z nami w łóżku, żebrały albo wręcz kradły nam co lepsze kąski z talerza przy każdym posiłku - było więc z nimi co nie miara radości i uciechy i przestałam już się zastanawiać, czemu ich opiekunka,nie mogła poczekać aż wyadoptuję kocięta od niej. Nie ma bowiem lepszej rozrywki i radości dla oka, niż obserwacja kocich zapasów czy walki o piłeczkę lub inną zabawkę.


Nadszedł dzień, w którym Wandzia kompletnie bez przyczyny dostała gorączki, siedziała bidula osowiała w kociej kuli i spała non stop. Wizyta u weta nie zapowiadała katastrofy, jaka zbliżała się do mnie wielkimi krokami.


Kotka dostała leki na wzmocnienie, zastrzyk na zbicie gorączki i po powrocie do domu, wrócił apetyt i chęć do zabawy. Ja odetchnęłam z ulgą, bo po koszmarnych przeżyciach z kociakami latem i po epidemii, która zabrała nam tyle kocich istnień, wszystko co dotyczy małych sierściuchów powoduje u nie strach i niepokój ogromny.


Niedzielny poranek nie był dla mnie łaskawy. Wandzia ciężko oddychała, nie miała temperatury, ale widać było, że oddychanie powoduje u niej straszny ból i wysiłek, więc znowu podróż do weta.

Tym razem kolejna seria zastrzyków, w tym sterydy i leki na poprawę krążenia, nie było potrzeby podawania kroplówki, bo kicia jeszcze sama jadła. Zabrałam ją do domu i czekałam, Justyna podała wszystkie leki, jakie można było zaordynować w danej chwili. Reszta należała do kotki, czy podejmie walkę o życie czy nie.


Nie muszę pisać, że niedziela ta była już kompletnie zmarnowana, nic nie było w stanie skupić mej uwagi dłużej niż na chwilkę, bo zaraz zaglądałam do Wandzi.


Poniedziałek oczywiście znowu wizyta w „Czterech Łapach” i diagnoza Alka po szczegółowym przebadaniu i usg brzmiała krótko: wada wrodzona serca, brak przepony, jelita zaczęły wchodzić kotce do serca, więc stąd to oddychanie brzuchem. Kolejne zastrzyki i czas do 18 - jeśli Wandzi się nie poprawi, jest jedyne wyjście, ażeby skrócić cierpienia maleństwa, trzeba będzie pomóc jej odejść.


Wracałam do domu i oczywiście znowu się kłóciłam z Panem Bogiem, czemu to ja muszę przez to przechodzić? przecież ta mała miała swoją opiekunkę, czemu ludzie mnie skazują na te sytuacje, dlaczego to mnie ma pękać serce?

Tak bardzo chciałam,żeby Alek się pomylił, że to nie wada serca, że nie będę musiała jej wieczorem zanieść na tę ostatnią wizytę. No i oczywiście zaczęłam obwiniać samą siebie, że na pewno coś przeoczyłam, zignorowałam, nie dopilnowałam.


Wandzia była już kompletnie wyczerpana, podawałam kroplówki, próbowałam ją karmić, ale kłopoty z oddychaniem były już połączone z ogromnym bólem, tak że kicia krzyczała jak ją tylko próbowałam dotknąć. Nie doczekałyśmy obie od 18, wcześniej zadzwoniłam do Alka po ostatnią konsultację i niestety musiałam zrobić to, czego bałam się najbardziej. W lecznicy Justyna i Aneta jeszcze raz zbadały Wandzię, patrzyłam w oczy kici, które zwężone bólem i cierpieniem prosiły, żebym już nie walczyła i nie trzymała jej tu na siłę. I pożegnałam się z nią. Aneta, wetka, która jest świetnym chirurgiem, zadzwoniła do mnie później i powiedziała,że nie pomyliłyśmy się wcale, sekcja wykazała, że Wandzia miała wadę serca i nikt i nic nie było w stanie jej pomóc.


Skróciłyśmy tylko jej cierpienia.


Nie ma Wandzi. Andzia jest i czeka na nowy dom. A pani, która przywiozła mi te maluchy, nie wykonała żadnego telefonu przez trzy tygodnie z zapytaniem o losy dzieciaczków kocich, które urodziły się w jej domu, jak to nazwać?? A może lepiej nie nazywać!!!!!!!!!!


Wpis: 2.11.2008